kraków
30 marca 2006
  Wyjeżdżam
Za trzy godziny opuszczę Kraków na lotnisku Balice – ze wszystkimi wątpliwościami językowymi. Z ciężką walizką. Z lekką głową. Śmiejąc się przez łzy.

Za cztery godziny wyląduję w Berlinie na lotnisku Schönefeld – ze wszystkimi wątpliwościami językowymi. Z lekką walizką. Z ciężką głową. Płacząc ze szczęścia.

Teraz mi się wydaje, jakbym prowadziła przez ostatnie pół roku w Krakowie życie słownika antonimów. Złota jesień. Siarczysty mróz. Trzeźwe myśli. Wielkie wątpliwości. Życie pozbawione kolorowych snów. Pod dachem. Pod niebem.

Bloga zamknę pod koniec miesiąca, czyli jutro wieczorem. Będzie jeszcze przez jakiś czas online.

Dziękuję wszystkim, którzy dotrzymywali mi towarzystwa, dożywiali i podtrzymywali na duchu.

W Berlinie czeka na mnie Wolfgang. Za czterdzieści osiem godzin wyleci do Pekinu. Nasze życie pingwińskie toczy się dalej, zwykłym czarno-białym trybem.

Ściskam Was!
 
27 marca 2006
  Słownik antonimów
Weekend spędziłam w Kwiatonowicach. Żegnałam się z Beskidem Niskim. Przyprószonym przezroczystym śniegiem. I z Magdą i Kasprem. Na jakiś czas, rozumie się. Nic jeszcze nie zakwitło. Daleko jeszcze do łżykwiatu. Ale już prawie nie było śniegu. Tylko lekki cukier puder. Który zostanie spłukany z pól przez deszcz.

Pracowaliśmy więc z Kasprem. Sprawdziliśmy indeks do słownika antonimów. Od „agogiki” do „quasi”. Na więcej nie starczyło czasu. Nie sprawdziliśmy słów – dlatego nie mam pojęcia, jak może brzmieć antonim „agogiki” lub „quasi”. Sprawdziliśmy podany za słowem numer (lub numery) strony, na której (lub na których) słowo to występuje. Mogę powiedzieć, że nie mam żadnych trudności ze zrozumieniem. Kasper przeczytał liczby (w sumie ok.14 639), bo jemu czytanie lepiej i zdecydowanie szybciej wychodziło – a ja sprawdziłam, czy liczba dobra, druk prosty, tłusty lub wykursywiony. I to wszystko w tempie japońskiego shinkansena.

Na „ó” były tylko dwa słowa: ów i ówczesny. A najwięcej było na „n”. Wszystkie zaprzeczające „nie-” siedziały mi na karku. W ogóle cały polski język ze wszystkimi liczbami - sto siedemdziesiąt pięć, trzysta trzynaście, siedemset siedemdziesiąt siedem grube ..., usiadł mi na karku i usztywnił kręgosłup aż do kości ogonowej. Na przykład na zawsze utrwaliło mi się słowo „prowodyr”. I orli (nos) – sic! Na „ć” też są tylko trzy wyrazy: ćma, ćpać i ćwierćinteligent. Zastanawiam się, czy antonimem ćwierćinteligenta jest pół-inteligent czy ósemka-inteligent. Niestety nic mi nie wiadomo o odsyłaczach. Ani o odnośnikach.

Wieczorem Magda pocieszyła moje już całkowicie usztywnione ciało i duszę cytatem dnia: „Jesteśmy żadnym społeczeństwem. Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym.” (Cyprian Norwid w liście do Michaliny z Dziekońskich Zaleskiej z 14 listopada 1862 r.). Powszechnie stosowanym w wersji „Polacy są wspaniałym narodem i zupełnie bezwartościowym społeczeństwem.”

Ach, jak lubię antonimy.
 
25 marca 2006
  Skok w teren
Pojadę do Kwiatonowic. Możecie się ze mną wybrać drogą wirtualną. Poprzez stronę internetową www.kwiatonowice.za.pl
 
24 marca 2006
  Druga walizka
Już nie ma Wolfganga. I już prawie nic nie ma. W moim pokoju pod dachem. Zabrał drugą walizkę. Wypchaną po brzegi. Oddał ją do brzucha pomarańczowego samolotu linii lotniczej easyjet.

Jego dodatkowym bagażem był smutek. Nieopłacalnym. Nieosiągalnym. Nieoswojonym. Bagażem. Życiowym. Teściowa trafiła do szpitala. Serce jej odmawia posłuszeństwa.

Mój dziadek w Ameryce też zasłabł. Złamał żebro. Czołem uderzył w podłogę.
Krew pulsuje mu w skroniach.

Nic na to nie poradzimy. Że za nadwagę trzeba płacić. Za przepełnioną walizkę tak samo jak za prowadzenie życia na zmniejszonych obrotach. Matka Wolfganga, moja teściowa jest tak zwaną „Trümmerfrau“ – kobietą gruzów. Należy do tej generacji kobiet, które po wojnie odgruzowywały zbombardowane miasta. W sensie dosłownym jak i przenośnym. Należy do tej generacji kobiet, które zawsze musiały jakoś dać sobie radę. Które nigdy nie oszczędzały sił. Które nigdy nie odpoczęły. Matka Wolfganga nigdy nie przyznaje, że źle się czuje. Zawsze mówi, że jakoś pewnie będzie. Tak było pięć lat temu. Kiedy miała pierwszy zawał. Twierdziła, że jakoś będzie. Zażyła aspirynę i położyła się spać. Następnego dnia pojechała zapchanym miejskim autobusem do lekarza. A ten karetką ją wysłał do szpitala. Na intensywną terapię.
Nie było całkiem za późno. Pół serca od tamtego momentu już nie pracuje.
A teraz druga połowa się zmęczyła.
 
23 marca 2006
  Trzeci dzień, jak u krawcowej
Wczoraj przyleciał Wolfgang. Dzisiaj przestało padać. Wiosny termicznej nadal nie ma.

Pojechaliśmy na księdza Turka. Trzecia przymiarka. U mojej krawcowej. Ma mi uszyć cztery, pięć sztuk. Części ubioru. Sukienka. Spódnica. Kamizelka. Nie wiem, co jeszcze. Ciągle mi ubywa słów. Z jakiejś reszty będzie szalik. Ciągle coś trzeba przymierzać. Prawa strona jest dobra. A lewa nie. Dziwne, że moje piersi są aż takie nierówne. Czasu jest coraz mniej. Jak naturalnego jedwabiu. U Konwickiego czytałam anegdotkę o krawcu Władysława Gomułki. Cenzura wtedy mu usunęła ceny. Cenę jedną (w walucie krajowej, czyli w złotówkach) oraz cenę drugą (w walucie międzynarodowej, czyli w targowaniu, za które wszędzie na świecie dostaje się zniżkę).

Cytuję ocenzurowaną wersję: „Otóż garnitury szył Gomułce pewien krawiec biorąc za swoje szycie 700 zł, choć inni w tej pracowni musieli płacić więcej.” (Kalendarz i klepsydra, wyd. 1982, s. 240)

Schludne zdanie. Bez najmniejszego defektu. Jak kuchnia szwajcarska.

A oto wersja nieocenzurowana: „Otóż garnitury szył Gomułce pewien krawiec biorąc za swoje szycie 700 zł, choć inni w tej pracowni bez gadania musieli płacić 2400 zł.” (Kalendarz i klepsydra, wyd. 2005, s. 232)

Zdanie z szykiem. I z konkretami. Jak kuchnia gruzińska.

Tak się wtedy kroiło. A dziś mamy na to dobrze naostrzone nożyce krawieckie. I ulicę nazwaną po księdzu Wincentym Turku.
 
21 marca 2006
  Łżykwiat
Wczoraj wieczorem, dokładnie o godzinie 19:27 zaczęła się w Polsce astronomiczna wiosna. W komunikatach o pogodzie prasa podaje, że na „twz. wiosnę termiczną musimy jeszcze poczekać”. No to poczekajmy.

Dzisiaj o godzinie 10:00 miałam ostatnią lekcję języka polskiego. Nauczyłam się, że w szesnastym wieku miesiąc kwiecień nazywał się „łżykwiat”. Pięknie. Zastanawiam się teraz, dlaczego ta nazwa uległa zmianie. I co ona pierwotnie znaczyła. Wtedy. W „języku starożytnych Polaków”.

Podobno klimatolodzy już dawno ustalili kryteria wiosny termicznej. Tak samo, jak na pewno mają kryteria rozsądzające, w którym momencie opad atmosferyczny uważany jest za śnieg a w którym za deszcz. W którym momencie mokniemy na deszczu zwykłym, a w którym na deszczu radioaktywnym. Nie wiadomo czy w jakiejś dalekiej przyszłości istnieć będą jeszcze parasole. Ale pozostańmy w tu i teraz. Na razie pada. Chyba śnieg. Bo warstwa dość grubych płatków pokrywa już moje nocne okna. Moje krzywe okna w spadzistym dachu, które pozwalają mi w dniach jasnych na wgląd do nieba. Jutro rano zapytam opatrzność, jaka jest różnica między śniegiem a deszczem. A tzw. wiosna termiczna następuje wtedy, kiedy „co najmniej przez trzy dni średnia dobowa temperatura powietrza utrzymuje się pomiędzy 5 a 10 stopniami C.” Poczekajmy więc.

Nazwy miesiąca przecież tak łatwo nie sposób zamienić. Nazwa miesiąca – to nie buty lub kurtki zimowe. Które pewnego pięknego dnia się zdejmuje i zostawia w szafie na następne pół roku. Kiedy i dlaczego z tajemniczego „łżykwiata” powstał banalny „kwiecień”? Pytania do słownika etymologicznego. Pod moim dachem nie ma już kwiatów, ani książek.

Pewien pan Agrometeorolog z Bydgoszczy stwierdził, że dla kwiatów najgorsze są huśtawki temperatury. Dla mnie najgorsze są huśtawki nastroju. Bo w przypadku wahań temperatury założę wełniane rajstopy. I już. A kwiaty cierpią bez czapki. Wtedy, kiedy, na przykład w nocy i nad ranem temperatura spada poniżej zera, a w dzień silnie wzrasta w pełnym, iglastym słońcu. To podobno powoduje, że „za dnia zostają pobudzone czynności życiowe roślin, ale noc procesy te wstrzymuje”. Kwiaty znajdują się więc w tej chwili w stanie antyewolucyjnym. Moje drzewo już od dłuższego czasu ma pączki. Wilgotne. I namiętne. Niecierpliwe.

A my? Czekamy w rękawiczkach na wiosnę termiczną.
 
19 marca 2006
  Niedziela, sam na sam z Sekretarką
Moja zawsze niewidoczna Sekretarka przyjechała do Krakowa. I od razu słońce się pokazało na niebie.

Moja zawsze nieobecna Sekretarka wszystko o mnie wie. Wie, że coś w mojej głowie pracuje. Tak jak rano o ósmej coś pracuje w moim laptopie. Kiedy włącza się program antywirusowy. I przeszukuje cały twardy dysk. Nie wiadomo czym i w jakim celu. Ale pracuje. Ciężko. Przez niecały kwadrans. A moim palcom minimalnie przeszkadza. Wszystkie programy wtedy troszeczkę wolniej reagują. Ale pracuje się. Tu i tam. Na pierwszym planie. Na drugim planie. Na trzecim planie. Na jakimś wirtualnym planie. Program antywirusowy sam siebie aktualizuje. Na czwartym planie. Na pięćsetnym dziewiątym planie ...

Tak. W mojej głowie ciągle coś pracuje. Ale ja nie wiem co, czym i w jakim celu. Tylko moja Sekretarka wie. Wszystko. O mnie i mojej głowie. Mogę więc spokojnie spać.

Przez pół roku nie miewałam prawie żadnych snów. Spałam w Krakowie. W pokoju z numerem 22. Pod dachem w domu Łaskiego. I nic mi się nigdy nie przyśniło. Nie widziałam żadnych krajobrazów kolorowych. Nie przebywałam na żadnej odludnej wyspie. Nie przeżywałam żadnych koszmarnych awantur z rodziną szwajcarską. Nic. Nic nie przeszkadzało. Spałam płaskim snem. Snem niezdenerwowanym. Jak jazda ekspresem Berlin – Warszawa. Snem niespektakularnym. Jak piasek w podberlińskich lasach. Nic nie przeszkadzało. Ani Alpy nad Splügen. Ani Atlantyk przed Maderą. Noc w Krakowie bywa głucha jak pień. Ale odkąd wyjechali Państwo Pingwinowie nie mam już spokoju. Nie mam z kim spać. Mam podwójne łóżko. Mam nawet dwa podwójne łóżka. Więc Pani Polka i Pan Tango zwykle siedzieli pod jedną kołdrą. A ja pod drugą. Teraz oni śpią w namiocie pod jaworem. W Brandenburgii. I oddychają świeżym powietrzem leśnym. A mnie budzą o świcie łzy. Nad ranem zjawiają się gwałtowne sny pożegnalne. Intensywne sytuacje lotniskowe. Internetowe połączenia. Skype-owy odgłos oddychania Wolfganga. W nocy nakładam słuchawki. I fale wzburzonego oceanu rozbijają się o moje szare komórki. Kipiel morska w mózgu. Nienawidzę podsłuchu. Korzystam więc w Polsce z komórki koleżanki. Dzwonię i śpię. Śpię i dzwonię. Z otwartymi uszami. Uszami obłożonymi head-setem. Sennymi palcami. Przeszukam listę połączeń na malutkim ekraniku. Wybieram, powiedzmy, numer Marcina. Nie wiem, którego. Wszystko jedno. Nie ma już ani jednego. Jest noc. Głucha jak pień. Głos Marcina od razu szumi mi w głowie. Jak wino wytrawne. Głowa pęka. Od prac na dalszych planach. Marcin przesadnie mnie wita. On przecież nie wie, kim ja jestem. I już zapada zmrok. Milczenie jak w grobowcu. Cisza jak w cenotafie w Hiroszimie. Nie widać ani jednego słowa. Słońce wzejdzie o godzinie 5:42. Wybucham płaczem. Spazmatycznym. I się budzę. I się dziwię. Czy to był sen. Czy echo z kuchni.

Moja zawsze dyskretna Sekretarka czuwa nad moimi niepohamowanymi słowami. Czasami układam je w zdania, których nikt nie jest w stanie zrozumieć. Nigdy. Nigdzie. Aż po krańce świata. Tylko ona, moja jedyna Sekretarka, rozumie. I porządkuje. I uspokaja. W głowie zawsze coś pracuje. Jakiś program ciągle się włącza. I odtwarza. Samodzielnie. Myśli. U Konwickiego taki dzień nazywa się ”Poniedziałek, sam na sam z kotem Iwanem”. U mnie inaczej.

Moja Sekretarka jest na dyżurze dzień i noc. Często z mojego powodu nie śpi. Przyjechała do Krakowa. I od razu słońce się pokazało na niebie.
 
16 marca 2006
  Podróż Państwa Pingwinów
Moi pingwini, Pani Polka i Pan Tango, dziś w południe polecieli razem z Hildegard w pomarańczowej maszynie linii lotniczej easyjet do Berlina.

Jest to uroczystość oczywiście z łzami w oczach. Pożegnanie odbyło się bezceremonialnie. Polka i Tango dzielnie prześliznęli się przez aparaturę prześwietlającą bagaż ręczny. Polka i Tango nie są bagażem ręcznym. Polka i Tango są normalnymi pasażerami samolotowymi. Prześwietlać ich trzeba, tak jak każdego pasażera z nadwagą. Bo grube brzuchy mogły być zapchane narkotykami lub materiałem wybuchowym. Polka i Tango po drugiej stronie aparatury szybko zeskoczyli z czarnego pasma, zanim ktokolwiek z obsługi naziemnej mógł ich złapać i wypytać. Co zjedli na śniadanie. Co trzymają tak mocno pod pachą. Od kogo Polka dostała sznurek koralików na szyję. I tak dalej. I tym podobnie. Grzecznie w kącie czekali na Hildegard, która musiała zdjąć buty, pasek i szalik. Nie mówiąc o czapce, torebce, i kożuchu. Czapka z nausznikami też nie jest bagażem ręcznym. Ale też musi przebrnąć przez czeluść aparatury wszystkowidzącej.

Czekałam aż wszyscy, że wszystkimi rzeczami przedostali się na drugą stronę. I potem się odwróciłam. Oczywiście ze łzami w oczach. Ja na drugą, przezroczystą i absolutnie bezpieczną stronę nie mam dostępu. Nie posiadam boardingpassu. Ani paszportu. Nie jestem pasażerką. Tylko osobą odprowadzającą. Osobą, która żywi się pożegnaniem. Nie jestem bagażem. Ani ręcznym. Ani nadanym. Nie mam dostępu do kabiny. Ani do pojemności ładunkowej. Nie jestem rękawicą jednopalcową. Na ręku. Ani plecakiem skórzanym. Na plecach. Ani nieodzowną klawiaturą laptopową. Pod opuszkami palców. Odwróciłam się bez słowa pożegnania. Nikt mojego macoszego słowa nie mógłby prześwietlić. Żadna aparatura. Żadna maszyneria. Żaden wyczulony na noże, widelce i nożyczki check-up żadnej firmy ochroniarskiej. Moje słowa zatkały gardło. Po oprawie bagażu ręcznego i przed kontrolą paszportową na międzynarodowym porcie lotniczym im. Jana Pawła II w Balicach trwa czysta próżnia.

Wróciłam autobusem 192 do pustego pokoju pod dachem. Autobus śmierdział jak zawsze. Gnojem. Powietrzem wiejskim. Wieczorem przyleciał mail. Na ekran. Jak przedwczesna mucha wiosenna. Dojechali Państwo Pingwinowie do miejsca przeznaczenia. Do Kleinmachnow. Pod Berlinem. Pod kopulastą koroną jaworu.
 
14 marca 2006
  Pocztówki z Berlina
Zapraszam serdecznie na swój wieczór pożegnalny z Krakowa oraz na prezentację książki, która niebawem się ukaże:
Pocztówki z Berlina
spotkanie poprowadzi Katarzyna Fortuna
wtorek, 14 marca 2006, godz. 18.00
Goethe-Institut
Rynek główny 20, Kraków
spotkanie odbędzie się w języku polskim


© Hildegard Skowasch - Pokój pisarza
-----

Fragment tekstu:

"(...) Moja rozszerzona i roznamiętniona Polska sięga teraz aż do Berlina. Do samego rdzenia. Do dzielnicy Mitte. (...) Lecę. Na instalację Hildegard S. Na kompozycję przestrzenną – jak mówią znawcy. Na czarno-białą. W kąciku stoi stół, biały, papierowy z... – a tu mi kolana miękną, czuję dziwny bezwład mięśni, osłabionych od niespodziewanego październikowego upału i upadam. Prosto pod stół z powyłamywanymi nogami! Stół z powyłamywanymi nogami. Na Wöhlertstrasse w Berlinie! Na niepozornej ulicy nazwanej po niepozornym dziewiętnastowiecznym przemysłowcu, panu Wöhlert, który tu kiedyś miał swoją odlewnię żeliwa (...) Podnoszę się z trudem i rozglądam. Witam się z Hildegard i przepraszam, że potknęłam się w drzwiach o własne nogi. Jak mogłam jej wytłumaczyć, że papierowy stół mnie zwalił z nóg? Że doznałam na moment lekkiego pomieszania zmysłów. Krótkotrwałego oślepienia. Spokojnie przeglądam resztę instalowanego pokoju. Na podłodze, niedaleko stołu, leży nieforemna bryła, też z białego papieru, też ultralekka i niezniszczalna, z haczykiem do powieszenia na ścianie – jak kto woli – oblepiona czarnym słowotokiem „undundundundund...”. Niesymetrycznym. Niemieckim. Na ścianach wiszą płaszczyzne krat – ręcznie i niegeometrycznie wycięte z olbrzymiego kawałka szarego filcu. Materiału dobranego kolorem do brudnej wykładziny na podłodze. Na ścianie wyglądają jak siatka krystaliczna. Jak zachmurzone niebo. Zyskujące głębię. Wypukłość. Wielowymiarowość. Wbrew pozorom. Siatka formuje przestrzeń. Na dolne części okien Hildegard przykleiła krat identyczne. Ale białe. Papierowe. Na górne części trójskrzydłowych okien przylepiła pojedyncze papierowe litery: U i N i D. Na każdym otworze litera. Składające się – w oczach przechodniów na ulicy pana odlewnika Wöhlerta – w ogromne trzyliterowe słowo „UND”.
- Znajdujemy się w pokoju pisarza - mówi Hildegard, która nie jest pisarką.
Znowu rozglądam się. Znajduję się w przestrzeni zamkniętej nieregularnie przeplatającymi się prętami z miękkiego materiału palnego. Zapchanej słowem „und”.
- „Und” - twierdzi Hildegard, która nie jest Polką - jest najważniejszym słowem. Łącznikiem myśli. Ogniwem wydarzeń. Kółkiem postaci. Tworzywem świata. (...)
Ciekawa jestem, dlaczego stół jednak stoi. Dlaczego trzyma się na własnych powyłamywanych nogach.
- W środku stołu jest rusztowanie - Hildegard chętnie wyjaśnia - plecionka z cienkiego drutu. Zapchana gazetami berlińskimi. To wzmacnia zdecydowanie stabilność konstrukcji. Dookoła tej siatki wlepiam tyle warstw papieru, ile stół sobie życzy. Tu potrzebujemy oboje dużo cierpliwości, bo każda warstwa papieru musi dobrze wyschnąć, zanim nakleję następną. Papier i kleisty wywar z mąki. Wyschnięte na wiór. Bez resztki wody. Tworzą stół. Obdarzają go w końcu, po wielu bezczynnych chwilach oczekiwania, pustych od myśli, wytrzymałością. Siłą. Stałością. Inaczej byłby się zawalił. Od razu.
- Czyli stabilność jest sprawą czasu?
- W pewnym sensie tak!”

© Judith Arlt
fragment pocztówki p.t. „Stół z powyłamywanymi nogami”
 
10 marca 2006
  Dzień, jak u fryzjerki
Jak ten czas leci. Już 147 miesięcy. Po ślubie z Najmilszym Niemcem. Już 147 księżyce. Poszłam dzielnie do pani Joli. Psia pogoda. Leje z nieba. A pod stopami śnieg się topi. Płynęłam Długą do pani Joli.

Jak ten czas leci. Takiego salonu fryzjerskiego jeszcze w życiu nie widziałam. Jak Boga kocham. W piątek po południu. Siedzi tam garstka niecałkiem młodych fryzjerek i patrzy. Znudzona. Posępnymi oczami. Prawie jak w Warszawie. U Konwickiego. Na każdą wchodzącą nieuczesaną osobę. Tylko do pani Joli ustawia się kolejka. Klientki przyjmuje się nie na godzinę. Proszę usiąść i poczekać. Myślałam, że się spóźniłam. I przeprosiłam. Ale co tam. My tu nie na czas. Tamte czeszą się nawzajem. Wyjącą straszliwie suszarką, i szczotką. Mają jednakowy blond włosów. Jestem dumna, że udało mi się przestać farbować włosy. W ciągu tej zimy krakowskiej. Nowe okulary dobrałam specjalnie do skroni przyprószonych siwizną. Piękna poezja w wieku przekwitłym.

Jak ten czas leci. Pani z wydawnictwa mówi, że czeka na tekst. A ja zwlekam. Czekam na słowa. Bez słów nie ma tekstu. Bez inspiracji nie ma słów. W Prowincji czekam na Kasię. Ustalimy scenariusz na przyszły wtorek. Przekartkujemy pocztówki. W poszukiwaniu właściwych słów. W nocy sypią mi się z nieba lub z sufitu mojego pokoju pod dachem przedziwne wspomnienia bazylejskie. To samo jak zawsze. Ja w wielkim strachu. Bo Kasia publicznie chce mnie pytać, gdzie ja się czuję w domu. Jak powiem, zgodnie z prawdą (jaka znowu głupia, szczera Szwajcarka), że, no, oczywiście „tutaj” – wtedy przecież to jedno malutkie, niewinne słowo „tutaj” pociągnie za sobą wodospad kolejnych nigdy nie kończących się pytań, jak strumień lodowatej wody ze skał alpejskich, dlaczego, a po co, a przecież, i w ogóle, co to ma znaczyć ...

Jak ten czas leci. Już 147 miesięcy. Najmilszy Niemiec biega po międzynarodowych targach turystyki w Berlinie. Ja biegam po pierwszym rozdziale. Robię korekty. Jestem zdesperowana. Napisałam ten pierwszy rozdział w takim amoku – że teraz ledwie co pamiętam. Skąd się biorą te piękne, przyprószone siwizną myśli? Z lustra w salonie fryzjerskim.

Jak ten czas leci. Pani Jola tak szybko mówi, że ledwie co rozumiem. Chwali moje włosy. I wywija nożyczkami, że strach popatrzyć. W lustro. U Konwickiego taki dzień nazywa się „Czwartek, uroczystość dwudziestopięciolecia”. U nas inaczej. Musimy zbierać miesiące. Księżyce. Żeby zdążyć. Na jakiekolwiek gody. Brylantowe. Drewniane. Lub żelbetowe. Wystrzegamy się naśladowania. Zbliża się pełnia.
 
08 marca 2006
  Dzień, jak u krawcowej
Nie mam czasu. Ale w szafie mam kilka metrów naturalnego jedwabiu najlepszej jakości. W mocnej czerwieni. Jeden kawałek. Chyba ze sześć metrów (krawcowa wie, bo zmierzyła). I drugi kawałek, mniejszy, może tylko cztery i pół metra, w nieco bledszym, jak policzki w zimie, różu.

Nie mam już czasu na nic. Tak mi się wydaje. Ale z tym materiałem, prezentem bożonarodzeniowym od sinologa, coś w końcu trzeba zrobić. A ja nie umiem. Poszłam więc do krawcowej. To znaczy, spotkałyśmy się w kawiarni na Krupniczej. Proponowała mi różne kroje. Krawcowa, dotyka tego materiału i już wie, już widzi, już czuje zapach słońca wiosennego na gołych ramionach. Rękawy? Po co mi rękawy? Mierzyła różne części mojego ciała. O których nie wiedziałam, że istnieją. W kawiarni Ważka akurat nikogo nie było. Ważka to owad zazwyczaj jaskrawo ubarwiony. Ma dwie pary błoniastych, przezroczystych skrzydeł. Prawie jak aniołki. Żyje nad wodami. Notowała wszystko dziwnym szyfrem. Jakimiś literami. Czerwonym długopisem. Tu A, a tam B. Tu długość a tam szerokość. A jeszcze obwód w talii. Obwód głowy. Nie będzie kapelusza. I klatka piersiowa. Serce. Płuca. Mostek i żebra. Przepona. Przecież oddychać muszę. W sukni tak samo jak bez.

Nie mam czasu. Nie wiedziałam, co się dzieje dookoła mojej szyi. Czy szew taki, czy inny. Płaski czy spruty. Kołnierzyk. Miękki. Sztywny. Stojący. Leżący. Biały. Lub pod kolor. Suwak. Ekler. Albo guziki. Też pod kolor. Brzuch płaski. Lub gruby. Może jednak w najbliższym czasie przybędzie mi na wadze. Zawsze po piątej śpiewają ptaki w parku. One są czułe na światło, nie na temperaturę. A drzewo przed moim oknem już od dawna ma pączki. Grube. Syte. Wilgotne. Zaraz pękną. Z rozkoszy.

Nie mam już naprawdę czasu na nic. U Konwickiego taki dzień nazywa się „Czwartek, jak wizyta u dentysty”. U mnie inaczej. Wystrzegam się naśladowania. Ale jestem w swoim żywiole.

Nie mam czasu. Materiał, jedwab naturalny najlepszej jakości powierzyłam wiernym rękom krawcowej. I sprawnym. Ona, jak tylko dotknie, już wie. A ja siedzę godzinami, tygodniami, latami. I nie wiem. Nic.
 
03 marca 2006
  List do Szwajcarii
Pracuję ciężko. A palce pana Konwickiego są wszędzie. Ostatnio w nocy słyszałam Jana Machulskiego. Opowiadał w ramach tak zwanych „zapisków ze współczesności” (polecam, dwójka, codziennie o godz. 23.45, albo po południu, nie pamiętam o której, bo popołudniami moje krakowskie radio śpi) o pracy przy filmie „Ostatni dzień lata”. Nigdy o tym nie myślałam – mimo że to była najnormalniejsza rzecz na świecie: wtedy, w roku 1958, Bałtyk przecież był granicą państwową. W Polsce tak samo jak np. w Stralsundzie lub wzdłuż całego wybrzeża byłej NRD. I że strefa przygraniczna była dobrze strzeżona. W Polsce tak samo jak w NRD. Bali się, że ktoś ucieknie, kraulem na Bornholm. Kutrem do Kopenhagi. Nigdy nie myślałam o tym, jakim cudem wtedy mogli kręcić film nad samym morzem. Teraz wiem. I dziwię się tej mojej alpejskiej naiwności. Że nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Pracuję ciężko. W nocy udało mi się napisać list do Szwajcarii. Nareszcie. Tekst na zamówienie. Do jakiejś dziwnej antologii. W której mają się znaleźć teksty Szwajcarów nie mieszkających w Szwajcarii. Listy do Szwajcarii. Ja od razu powiedziałam, że do Szwajcarii nigdy w życiu nie napiszę listu. I nie napiszę żadnego folklorystycznego listu. Nie znam żadnych słów tęsknoty. Nie jeśli chodzi o moją ojczyznę. Więc było już dawno po terminie. Czułam następny miecz następnego Damoklesa nad głową. Byłam zmęczona. Ale po zapiskach ze współczesności usiadłam i napisałam. List do mojej przyjaciółki Friedy.

Pracuję ciężko. Wojtek odesłał mi pierwszy rozdział z poprawkami. Strach popatrzyć. Kasper przywiózł mi z Kwiatonowic zredagowane „Pocztówki”. Boże, co ja tu robię? Tyle tego papieru. Wolfgang zabrał pierwszą walizkę. Ile jeszcze będzie?

Pracuję ciężko. Jestem niewyspana. Jestem niedotleniona. Rzadko kiedy wychodzę ostatnio.
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger