kraków
28 października 2005
  Marcinowie
Znienacka Marcinowie weszli w moje życie.

W zeszłym tygodniu, czekając rano na autobus, czytałam różową ulotkę, przyklejoną zwykłą taśmą, trochę krzywo, do muru obok przystanku. Że można się zapisać na kurs Chen Tai Ji Chuan w Klubie Kultury „Wola”, przy Królowej Jadwigi 215. Stałam właśnie na Królowej Jadwigi. Czułam poranny, cierpki chłód na plecach. Nie miałam pojęcia, pod którym numerem mogłam być. Przystanek autobusowy – to nie dom. Mimo że tam człowiek już ma dach nad głową i ławkę pod tyłkiem. Ale przystanek nie ma numeru. A potem, nagle po raz pierwszy – ile razy już czekałam tu na autobus? – zobaczyłam po drugiej stronie ulicy złote tabliczki z numerami 211 i 209. Czyli – nie może to być bardzo daleko stąd. Autobus przerwał moje kontemplacje numerologiczne. Przepełniony już o tej porze 192 z lotniska. Zajechał, zatrzymał się na chwilkę i zabrał nas wszystkich, ciężko wzdychając. Już o tej porze.

Wieczorem poszłam się zapytać. Zaczynają pracę dopiero o godzinie piętnastej. Czy mogę przyjść raz na próbne ćwiczenie. I potem się zdecydować. Czy się zapiszę na kurs, czy nie. Japonia nauczyła mnie ostrożności. We wszystkich zakresach życia. Nie tylko w sprawie Tai Chi. I zostałam zawiadomiona, że pan Marcin prowadzi treningi. We wtorki i czwartki.

Inny całkiem Marcin tłumaczy fragment z dziennika japońskiego na angielski. Taka konieczność nagle powstała.

I mój brat, też Marcin – dziś ma urodziny. Jest starszy ode mnie, więc znam go, odkąd żyję. Kończy teraz, dokładnie w tej godzinie, w tym momencie – pół wieku.

A wczoraj wybrałam się dzielnie do nieznanego mi dotąd Marcina. Przecięłam park pod willą szybkim krokiem, bo ciemno wszędzie, ciemno wszędzie – i już tam byłam. Na piętrze malutkiego dworku. Na dole ktoś grał na pianinie. Oprócz tego było cicho. I od razu odetchnęłam. W Berlinie zbierają się na Tai Chi przedziwni ludzie, przeważnie w podeszłym lub średnim wieku. Szukają czegoś na drugą połowę życia. Sama nie wiem, czego. Aktorzy. Muzycy. Artyści. Tancerze. Pisarze. Dziennikarze. Nauczyciele (oprócz muzyki rockowej, fletu prostego, puzonu i pianina, też matematyki i chemii). Wydawcy. Fotografowie. I jedna pani sędzia. Ona może jest najbardziej normalna z nas wszystkich. A na Królowej Jadwigi inaczej. Przyszło dwóch chłopaków. Jeden z długim, pięknym warkoczem – nastolatek nieco skrępowany i nieśmiały, ale bardzo uważny. Drugi młodszy. Okrągły. Niecierpliwy. Rozbrykany. Oni po trzecim tak zwanym treningu. Czyli na samym początku. A ja już od pierwszej lekcji mam zaległości. I jestem najstarsza.

Ciepłe wrażenia pozostały mi jeszcze długo po powrocie w kolanach. Długo nam Marcin kazał tylko stać. W początkowych pozycjach Qi gong. Mały chłopiec nie wytrzymał. Ale nie narzekał. Nie płakał. Nie lamentował. Marcin delikatnie poprawiał pozycję ciała. Prostował kręgosłup. Ramiona. Barki. Biodra. Rozluźnić się. Rozluźnić się. Uczę się przy okazji nazwy wszystkich części ciała. Forma zaczyna się krokiem w lewo. To mnie najbardziej zaskoczyło. W Berlinie pierwszy krok zawsze w prawo. Na wschód. Ale wszystko jedno. Różni mistrzowie podzielili świat na różne strefy. Aby żaden z nich nie konkurował za bardzo z drugim o nielicznych klientów. I tak robimy grzecznie kroki w lewo. Lub w prawo. Aby nikomu nie podeptać nogi.

W tym kraju. Wszędzie jestem nagle najstarsza. W autobusie. Na ulicy. W kinie. W drodze do domu. W Willi. W teatrze. Na piętrze. W knajpie 8 dnia tygodnia. Na spotkaniu z tegorocznym laureatem nagrody Nike. Na targach książki. Na rowerze. Nad Rudawą. Nad Wisłą. W tramwaju. Pod Wawelem. U Polakowskiego.

Czekam teraz na czwartego Marcina. Kolejnego stypendystę w Willi. On mnie wybawi. Bo jest starszy od mojego brata. Już za kilka dni. Lub godzin.
 
26 października 2005
  Świat czarno-biały

Prowadzimy życie pingwińskie. W rytmie regularnego rozstawania się. W. przyleciał. I już odleciał. W przeciwieństwie do bezlotów potrafi latać. A mnie od razu złapał pierwszy jesienny katar. Nie rozumiem, dlaczego na lotnisku na tablicach odlotów i przylotów jest napisane, że samolot takiej a nie innej linii lotniczej, z takiego a nie innego miasta „wylądował”. Rozumiem, wiem i czuję, że pomarańczowy easy-jet do Berlina już „wystartował”. I nie ma go. Odwrócił się czarnymi plecami ode mnie. W. wyjechał. Wyleciał. Wystartował. Ale dlaczego wylądował (w naszym wypadku następne wylądowanie nastąpi – jak na Antarktydzie – dopiero za dwa miesiące)? Skoro jest przylot, przyjazd, przyjaźń, przybliżenie, przybycie, przygalopowanie, przyskakiwanie, przysiadywanie ...

Prosto z lotniska jadę na drugą lekcję polskiego. Na odświeżanie szarych komórek. Czyli na pokarm mózgowy. Świat zwrócony do mnie białym brzuchem.

Potem prosto na Kazimierz. Niebo płonie żarem zachodu. Na imieninowy performance literacki dwóch Nazarów. Tego Nazara, który mieszka u nas w Willi. I innego. Życie pingwińskie. Bar czarny jak noc. Języki kręcą się w dymie fajkowym jak aniołowie na obłokach biblijnych. Ukraiński. Rosyjski. Polski. Niemiecki. Angielski. Najbardziej spodobała mi się fraza poetycka naszego Nazara: „Bóg jest zaimkiem nieokreślonym”.

I dlatego kazał pingwinom żyć, kochać się i karmić w takich a nie innych warunkach.
 
25 października 2005
  Marsz pingwinów


Przyleciał Wolfgang i przywiózł mi różne dziwne rzeczy. Z Berlina. Stosy gazet. Jakby z innego świata.

Potem pojechaliśmy sobie tramwajem. Ciągnęło nas do kina. Czyli na film „Marsz pingwinów”. Ja od jakiegoś czasu mam bzika na punkcie pingwinów. I uważam, że za mało w ogóle o nich mówimy, myślimy, dbamy, troszczymy się. Na przykład nie ma zabawek dla dzieci w formie pingwina. Prawie. Nie udało mi się, nigdy dotąd, kupić plastykowego pingwina do wanny, który by piszczał typowo pingwińskim piskiem, jeśli dziecko go przyciska rączką. Są tylko żółte kaczki. I dzieci od małego uczą się, że pływać w wannie umieją tylko waltdisneyowskie kaczki. Ja bardzo bym chciała mieć pingwina do wanny. Mimo że nie jestem dzieckiem, ani nie mam dziecka. Ani w tej chwili w Willi nie mam wanny. Mam tylko aniołkę z konewką. Pingwin – tak zwany bezlotek, jest ptakiem, który nie umie latać. Jego skrzydła spełniają rolę wioseł w wodzie antarktycznej a nogi, opatrzone błonami pławnymi – rolę steru. Moja krakowska aniołka chyba też nie umie latać. Ona tu wisi nade mną, pod dachem, całkiem zadowolona i raczej przecina powietrze zdecydowanym krokiem. Nogami. Marszem. Filcowymi butami. Niż fruwa. Na skrzydłach.

Pojechaliśmy więc tramwajem, jedynką. W plecaku nosiłam ze sobą pingwina. Małego pingwina z miękkiego materiału, którego kilka lat temu dostałam w prezencie. W Londynie. W muzeum przyrodniczym. Nad Tamizą. Od tego samego Wolfganga. Od którego wszystko się zaczęło. A teraz my do kina w niebycie. Czyli na nie-miejscu. W wielkim centrum handlowym. Ze sklepami znanymi na całym świecie. Z knajpami znanymi na całym świecie. Z kinami znanymi na całym świecie. Z filmami, towarami, bigmacami, imaxami, none-ami ... Francuski film, wersja dubbingowana, czyli polska. A ja zrozumiałam – pan przy kasie uprzejmie nas ostrzegł – że obejrzymy wersję dopingowaną. Wolfgang zachwycony, że słowa nie będą go dotykać, bo czytał w gazecie, przylatując do Krakowa, że obrazy piękne a teksty głupie, tworzące hollywoodzką historyjkę. A ja się zastanawiam, skąd pan przy kasie wiedział, że trzeba nas ostrzec. I czym film jest dopingowany.

Pusta sala. Dobrze przewietrzona. Na początku siedzimy w trójkę. Potem dołącza rodzina z prawdziwym dzieckiem. I rzeczywiście – słowa, dubbingowe teksty pod obrazami próbują stworzyć ludzką historię miłosną. Z wielkim, wyczerpującym marszem, dwustukilometrową wędrówką do miejsca godowego, z tańcem miłosnym, śpiewem miłosnym, przybliżeniem miłosnym, z obietnicą wierności na zawsze i wszędzie, z czekaniem na jajko, z rytualnym oddaniem jajka ojcu, który je wysiaduje – czyli raczej donosi w fałdzie skórnym w dole brzucha. W tym momencie następuje separacja. Matka pędzi z powrotem do otwartego lodowatego morza, bo jest głodna i wyczerpana. Wraca po dwóch miesiącach, by karmić pisklę i zamieniać się z wygłodzonym ojcem. Podobno – jak powiedzą słowa filmu, nie obrazy – matki bez problemu rozpoznają w kilkutysięcznym tłumie pingwinów własnego partnera i własne pisklę, które wykluło się z jaja podczas ich nieobecności. Chrześcijańskie cnoty obowiązują nawet na Antarktydzie. I tak dalej. Ojciec pędzi do morza, bo jeść mu się chce. Mądrość piskląt pingwińskich kończy się patetycznym twierdzeniem, że świat składa się z czarnej strony i białej strony. Czarna strona znaczy pożegnanie, separacja. Brak. Ukochanej matki – lub ukochanego ojca. A biała strona – powrót. Zjednoczenie. W miłości. Rodzinnej.
To poetycka wizja świata. A poezja jest rodzajem ludzkim. Tak samo jak kicz. Lub romantyzm. Wątpię, czy na lodach antarktycznych istnieje czas na poezję. Miejsce na malowniczy zachód słońca. Tam raczej chodzi o życie i śmierć. Wyłącznie. O głód i pokarm. O nic więcej. O ciepło i o chłód. O wytrzymałość. Ile pingwiny cesarskie muszą się naczekać w swoim życiu! Nuda również jest rodzajem ludzkim.

My tymczasem wracamy do normalności. W nocy. Z malutkim miękkim pingwinem w plecaku.
 
21 października 2005
  Lekcja języka polskiego
Dziś o dziewiątej rano wzięłam pierwszą lekcję języka polskiego – pierwszą, po chyba dwudziestu latach! Dokładnie nie pamiętam, kiedy przestałam mieć nauczyciela. Ani kiedy zaczęłam. Może w osiemdziesiątym pierwszym lub drugim. Siedziałam na kursach Felka. W dusznej sali wykładowej w Bazylei. Nic nie zrozumiałam. Kompletnie. Felek nam godzinami wypisywał wyjątki na tablicy. I kazał spisywać. Do zeszytu. Do pamięci. Wtedy nawet komputerów jeszcze nie było. Oczy bolały. Od wyjątków takich i innych. Gardło bolało. Od spółgłosek syczących i niesyczących. Felek dumny z siebie był (i najprawdopodobniej do dziś jest), że więcej zna wyjątków niż Polacy. Felkowi zawdzięczam wiele rzeczy w swoim życiu. Naprawdę. Ale nie znajomość języka polskiego. Zawdzięczam Felkowi prawie wszystko poza językiem. Felek wysłał wtedy nas wszystkich, którzy nosili się z zamiarem wyskoku do Polski, krótszego lub dłuższego, do państwa Krakowskich w Krakowie. I takim sposobem również ja zapukałam kiedyś po raz pierwszy do drzwi na takiej a nie innej ulicy w Krakowie i powiedziałam łamaną polszczyzną, że ja od Felka ... I to wystarczyło. Na wszystko i na zawsze. Od października osiemdziesiątego trzeciego roku studiowałam w Warszawie. Tak. I chodziłam regularnie do Polonicum. Do pana, którego twarz dokładnie pamiętam, a nazwiska wcale. Na zajęcia językowe dla cudzoziemców. Ledwo coś potrafiłam wtedy powiedzieć. Do Warszawy dotarłam w dniu imienin Tadeusza. O czym – jak o wielu innych rzeczach – wtedy nic nie wiedziałam. Po osiemdziesiątym piątym roku z pewnością już nigdy nie miałam ani nauczyciela, ani lekcji języka polskiego – aż do dnia dzisiejszego, rano o dziewiątej. Czyli uczyłam się w sumie przez dwa, trzy, najwyżej cztery lata. I mam czelność pisać. W tym języku.

W nocy miałam chyba pierwszy sen. Aniołka czuwała, jak zawsze. Pod dachem. Z pełną konewką w lewej ręce. Odkąd tu jestem, miewam lekki sen. Puszysty jak świeży śnieg. Ogłuszający jak wata. Bezbarwny. Pozbawiony codzienności. Pozbawiony obraz, histerii, nienawiści, agresji. Dziś obudziłam się i od razu wiedziałam, że po raz pierwszy śniło mi się, że jestem. Sen powtórzył mi jeden wyraźny obraz z pierwszych dni – jakby on był najważniejszym elementem mojego życia krakowskiego, a poza tym strasznie zamieszał uczucia, światy i czasy.

Teraz się uczę. Wszystkiego, czego nie zawdzięczam Felkowi. W przedostatnim tekście powinnam może zmienić „ochronę” na „borowiki”. A kto wie, czy to nie znowu źle. Gdzieś w przyszłości powinnam ująć poetyckość uśpionych kont bankowych lub powsinóg i drapichrustów.
 
18 października 2005
  Po pełni
Od wczoraj czytam w autobusie. Czyli już nie czuwam nieustannie. Jak zwierzę ciężko ranne.
Od dzisiaj się przesiadam. Swobodnie. Z autobusu do tramwaju. Lub wsiadam na przystanku „Sielanka” do pustego 134 (odwoził pierwszą furę dzieciaków do ogrodu zoologicznego i wraca teraz do miasta po następnych pasażerów). Śmiało. Zamiast czekać na przepełniony 192 z lotniska.

Wczoraj ogrodnik huczał cały biały dzień swoją rurą dołączoną do ciężkiego plecaka. Zdmuchiwał dookoła willi wszystko z klombów, z rabat, chodników, trawników, z parkingu i z jezdni, co wymęczone buki zdążyły zrzucić z siebie przez sobotę i niedzielę. A ponieważ padało w nocy, już mu nie poszło tak gładko. Mokro wszędzie. Liście wszędzie. Co to będzie. Co to będzie. On naprawdę nosił silnik na plecach. A ten tam warczał niemiłosiernie. Od rana do nocy. Poszłam sprawdzić z bliska. Ogrodnik z silnikiem mnie nie zauważył. Nic nie słyszał. Ani klaksonów aut, ani łap niedźwiedzi. Na uszach miał nauszniki. Grube. Złotożółte. Jak ogromne słoneczniki. Po obu stronach głowy.
Dzisiaj cisza jak makiem zasiał. Siedzę z Nazarem, ukraińskim poetą w kuchni. On pije kawę. Ja zaparzam ziółka.
- Ogrodnik chyba ma wolne – mówię. Żeby coś powiedzieć.
- Nie – zaprzecza Nazar. Zdecydowanym głosem. – Pracuje. Ja go widzę z mojego okna. Zebrał wszystkie mokre liście do kupy. Teraz je nawleka na kilkukilometrową żyłkę nylonową. I rozwiesza w całym parku. Na wszystkich gołych drzewach. Jak bieliznę z pralki. By się na słońcu wietrzyła. I suszyła.

Wczoraj oglądałam Lawę. Film bardzo mnie męczył. I pełnia. I okres. Pięknie mi się udało. Pierwsze bóle głowy w Krakowie. Lawa jest ostatnim filmem, który Konwicki zrobił. Wyreżyserował. Do którego napisał scenariusz. A Holoubek gra starego wieszcza (tego samego, który obecnie na rynku tak żałośnie jest samotny), wracającego na Litwę. I jak młodo aktor w tej roli wygląda.
Dzisiaj cały dzień zastanawiam się nad tym, dlaczego ostatni film Konwickiego (Lawa) jest tak całkiem inny – całkiem innym podsumowaniem, poniekąd – niż jego ostatnia książka (Pamflet na siebie). A dlaczego o tym myślę? Przecież nie ma tu czego porównywać. Co to wszystko znaczy?
 
15 października 2005
  Niebieska dolina


Zdjęcie: © W.M. Krakowski

My z Panią Krakowską. Wykończone marszem przez jesienny las (zob. zdjęcie w niemieckim blogu). Odwrócone plecami i tyłkami (proszę zwrócić uwagę na srebrne buty szwajcarskie!) od niebieskiej doliny.
 
14 października 2005
  Niedzica
Pan Krakowski zadzwonił, kiedy stałam w EMPiKu, na parterze, w dziale prasy zagranicznej, obok kasy.
- Pojedziesz z nami do Niedzicy? – zapytał.
Cały Pan Krakowski!

Piątek, o wpół do piątej po południu, gęsta mżawka pokrywa miasto, a ja jestem umówiona z człowiekiem, którego w życiu jeszcze nie widziałam. A on się widocznie spóźnia. Co jest normalne w tym kraju. Nawet wśród cudzoziemców. My się dość szybko aklimatyzujemy. Jestem umówiona z Niemcem. Ze względu na pogodę właśnie na parterze w EMPiKu, a nie przed kościołem Mariackim. W dziale prasy zagranicznej. Gdzie zawsze jest tłok. Obok kasy. Gdzie również roi się od ludzi. Nie najlepiej więc się czułam. Czytać nic mi się nie chciało. Ani Spiegel, ani Stern. Istnieje tak zwana złota reguła (własne doświadczenia życiowe ją stworzyły): czekając na dworcu na znajomą lub nieznajomą osobę – nigdy nie siadaj na ławce! W tłumie trudno będzie cię znaleźć lub rozpoznać. Czekanie nie jest czynnością bierną. Lecz czynną. Aktywną. Człowiek siedzący nie wygląda na kogoś oczekującego czego- lub kogokolwiek. Człowiek siedzący na ogół nie bardzo wie, co ma ze sobą i z czasem robić. Na dworcu. Czekając na pociąg, który spóźnia się półtorej godziny. Na przykład. A przenosząc schemat czekania z dworca na dział prasy zagranicznej w krakowskim EMPiKu: nigdy nie pogrążaj się w lekturze! Za płachtą gazety będziesz niewidzialny. Niezauważalny. Przestaniesz znienacka istnieć. Na dworcu czekanie zdecydowanie lepiej wychodzi. Tam ono jest czynnością normalną. W EMPiKu natomiast, w piątek po południu, podczas miejskiej mżawki, czekanie – i to w dodatku na nie wiadomo kogo – wzbudza wielkie podejrzenie. Wszystkich i wszystkiego dookoła. Nie tylko fakt, że ciągle potrącam kogoś, dotykam, szturcham, zamykam drogę do kasy lub do prasy. A ochrona. Obserwuje mnie ostrym okiem. Dokładnie rejestruje każdy mój ruch. Każdy niepewny krok. Widzi, że ani nie czytam, ani nie kupuję. Tylko patrzę. Obserwuję. Rozglądam się. To jest przecież jej zadanie, nie moje! Telefon komórkowy się odzywa. Ochrona podsłuchuje nawet się nie wysilając. Słyszy każde słowo.

- Ja tu stoję i czekam na kogoś, kogo nie znam. Serio.
- Ohohooo! – śmieje się pan Krakowski w moim lewym uchu. Szeroko.
- Ale co za niespodzianka?
- Sami nie wiedzieliśmy.
- Nie ma problemu. Tylko ...
- Spokojnie. Możemy wyjechać o północy.
- ... muszę się najpierw spotkać. Rozpoznać pana Serio. Oddzwonię za około godziny.
- W porządku.

Rzecz jasna, że wybrałam się z nimi. Krakowskimi.
Przyjechali po mnie do Willi po ósmej. I pojechaliśmy do Niedzicy.

ciąg dalszy nastąpi
 
13 października 2005
  Trzynasty
Po południu zaczyna padać deszcz. Lekka mżawka. Pokrywa potem całą noc.
Wieczorem w Arsie, w sali Reduta. To jedyna sala kinowa w całej Polsce (a może na całym świecie?), do której nie wolno wnosić żywności. „Obejrzysz film spokojnie” – tak ta sala w tym kinie się reklamuje. Czyli bez chrupnięć popcornu, bez napadów czkawki, bez brzęku szkła.
Spokojna więc impreza pod tytułem „Mój Konwicki: Inspiracja i interpretacje.” Rozmówcy pierwszorzędni. Nalewają sobie czystej wody z karafki. Im wolno. Bo muszą dużo mówić. I mówią do mikrofonu. Wajda. Lubelski. Trzaskalski. I pan dyrektor. Może kina. A raczej Instytutu Książki, który imprezę tę i inne organizuje. Konwicki nie przyjechał.
- Z powodów zdrowotnych – powiedział pan, do którego prowadzący rozmowę zwracał się właśnie przez „panie dyrektorze”.
Może to jest zgodne z prawdą. Ja wczoraj z Mistrzem rozmawiałam. Był, na swoje lata, całkiem zdrowy. Wiadomo, że jest zabobonny. Trzynastego nigdy w życiu by nie wsiadł do żadnego pociągu.

„Mój Konwicki” – to mój wynalazek. Czyli tytuł mojej książki. Tak jak „Zwierzoczłekoupiór” (pies wynalazca) jest wynalazkiem Konwickiego. I zarazem tytułem jego książki. I tak dalej. Każdy z nas coś posiada. Coś dołożył. Do popularnego skarbca intelektualnego.

Rozmowa bardzo życzliwa, o ile chodzi o Mistrza. Wajda na samym początku słusznie twierdzi, że nie można go zastąpić. Żadnym zastępcą. Żadną anegdotą. Żadnym dowcipem. Żadnym podsumowaniem wszystkich jego osiągnięć. Nie ma – i szkoda. Bo nam tu go brakuje. Też przyznał, później, w trakcje rozmowy, że zawsze i wszyscy bali się go. I nadal się go boimy. Dodaje. A ja nagle czuję się wśród swoich.

Podczas przerwy udało mi się uściskać dłoń pana Andrzeja. I podziękować mu za czułe słowa. I przedstawić siebie jako autorkę książki, którą trzymałam cały czas w ręku. „Mój Konwicki”.
- Mój Konwicki? – zdziwił się. – A ja nie znam tej książki.
Może to jest zgodne z prawdą. Ja wiem, że nakład wyczerpany. A to mój egzemplarz osobisty, którego nawet panu nie mogę podarować. Niestety.

Potem rozmówcy sobie poszli. I na wielkim ekranie toczył się „Ostatni dzień lata”. Z Ireną Laskowską spotkałam się w maju w Warszawie. Dzięki zaproszeniu od Krystyny H. Na wykwintny brunch do Hotelu Polonia. Bardzo się zawstydziła, kiedy jej powiedziałam, że pamiętam ją z „Ostatniego dnia lata”. Zakryła twarz obiema rękami.

Miasto całe mokre. Ostatni autobus z miasta w dni robocze mam o godzinie 22.40.
 
11 października 2005
  Rękawiczki
Rano mgła. Zimne ręce podczas ćwiczeń w parku. Od jutra o świcie wychodzę tylko w rękawiczkach.

W południe słońce. Obiad z R. Po herbacie pokazuje mi, gdzie kot jej jest pogrzebany. Nie pies. Wzięła starego kota ze sobą, kiedy dostała stypendium w Willi. Kilka lat temu. I stary kot umarł w Krakowie. Lepiej tak, niż inaczej, pocieszałam ją wtedy. Wyobraź sobie, co by było, gdyby kot został w Berlinie.

Po raz pierwszy czuję lekkie dreszcze na plecach. Zakłopotana. Zastanawiam się, rozmawiając z R. przy bigosie, co ja tu właściwie mam robić. Bez kota. W rękawiczkach. W pokoju pod dachem. Zawsze chciałam mieszkać pod dachem. Zacząć jakąś nową prozę poetycką. Boże, co to znaczy? Czysta nuda. Albo – mówiąc Konwickim „kolejna nikomu niepotrzebna książka”. R. zapewnia mnie, że czas szybko leci. A dokąd? A dokąd? A dokąd? Beletrystyka sanatoryjna. Czarodziejska góra. Od wczoraj na parkingu przed Willą stoi biały staromodny samochód ze szwajcarską rejestracją. BL 153 83. To jest samochód z mojego rodzinnego półkantonu Basellandschaft, ja to widzę. Czyli ze wsi koło miasta Bazylea. A dokąd? A dokąd? A dokąd?

Udało mi się wysłać list polecony z poczty przy Królowej Jadwigi. I nabyć bilet dwumiesięczny na wszystkie linie nocne i dzienne bez kolejki. Czuję się dowartościowaną mieszkanką tego miasta. Kupiłam sobie w nagrodę Wróżkę. Przez calutki październik będę zdrowa, bogata i szczęśliwa! Mam same ciemnoczerwone (to znaczy bardzo plusowe) serduszka, symbole dolarowe i słoneczka. R. zresztą też, zjadłyśmy dziś urodzinowy obiad.

Mgła powraca pod wieczór. A skąd? A skąd? A skąd? Lubię ciężkie powietrze nocne. W radiu czas na jazz.
 
10 października 2005
  Język
Poniedziałek – a w Japonii święto. U nas też. A gdzie to jest? U nas? Najmilszy brzuchaty Berlińczyk obudził się w Stralsundzie podczas gdy ja w Gorlicach zajęłam jedno z ostatnich miejsc siedzących w prywatnym autobusie, który ma nas troskliwie zawieźć do Krakowa. O jedenastej siadłam do komputerka przy biurku pod dachem. Parę minut później odzywa się telefon stacjonarny. Obchodzimy 142 miesiące małżeństwa czyli 142 księżyce. Wieczorem nad Rynkiem wisi półksiężyc. Przez chwilkę tylko się pokazuje, a ja czekam na rogu Szewskiej na A.

Przywiozłam z Berlina japoński kalendarz na co dzień. Czyli kalendarz na jeden dzień. Zawsze tylko na ten jeden aktualny dzień. Czas z nim spada jak liście z drzew w parku. Każdego dnia wyrywam kolejną kartkę, by być na bieżąco. Dzisiejsza kartka pokazuje czerwoną dziesiątkę. Czyli poniedziałek, dziesiątego dnia miesiąca bieżącego – święto.

Język polski już przezwyciężył język niemiecki. Piszę, myślę, mówię, milczę po polsku. I tłumaczę na niemiecki. Wszystko. Sny. Milczenia. Niezgrabne zdania. W Kwiatonowicach pograbiłam zeschłe liście pod starym kasztanem. Też zrzucał na mnie przeterminowane owoce. Jak na złość nazbierałam cały koszyk, wsypałam do plecaka. Dla Aniołki-ogrodniczki.

Nie rozumiem, na przykład, zestawu słów w zdaniu „Badacze stosujący metodę biograficzną zwracają uwagę, że dzienniki osobiste są materiałem trudnym do pozyskania.” Chodzi mi oczywiście tylko o pierwsze dwa słowa. „Badacze” w moim gramatycznym rozumieniu jest rzeczownikiem w liczbie mnogiej, „stosujący” natomiast forma czasownika (lub przymiotnika, kto to może wiedzieć – i w tym sęk) w liczbie pojedynczej. Moja poniedziałkowa zagadka nie rozwiązana: Dlaczego to tak jest?

Prosiłam Kaspra – kogo innego w tym kraju mogłabym prosić? – aby mi wynalazł nauczyciela lub nauczycielkę języka polskiego.
 
09 października 2005
  Kwiatonowice
Piszę napuszonym stylem. W Kwiatonowicach znajdujemy się nad mgłą jesienną. Górnolotne myśli. Jestem tu bliżej nieba niż w moim krakowskim pokoju na poddaszu. Bliżej słońca niż gdziekolwiek na świecie.

Przyjechałam przedwczoraj, po obiedzie (ryba z zielonymi kluskami w deseń liści jesiennych) u Pani Krakowskiej, ze Stasiukiem. I wrócę jutro, już wiem na pewno, z Malickim. Chodzi oczywiście o książki tych panów. Malicki pisze tak, jak mnie nie wolno – według surowej oceny Marii K. z Pięknej Góry Berlińskiej. Dam przykład. „Dziwny naród, ci gruźlicy. Mówiłam. Czarodziejska góra. Dziewczyny. Pobudliwe. Nad. Tak. Był też radiowęzeł. ...” (s. 115) Albo: „Byłem biało-czerwony. Mały Polak. Usiany bąblami. Tak. Wiem. Opowiadał tę historię dr Flisikowski, ilekroć nas odwiedzał. ...” (s. 62) Lub: „Wszedł pod stół i wydłubał. Tak. Wtedy. Stąd spirytus. ...” (s. 86). Tak zwane zdanie jednosłowne. Lub, prościej, postawienie dużej ilości kropek. Pisanie znakami interpunkcyjnymi.

– Jeśli Ci to złączyć w normalne zdania, piszesz piękną polszczyzną – wzdycha Berlińska Maria i zostawia wszystkie kropki, przecinki, myślniki, wykrzykniki itd.

Kasper chce iść na rydze. Jedziemy do krainy Łemków. Tam wysiada moja komórka. Kasper z lasu próbuje się ze mną skontaktować. Ja stoję przed drewnianą cerkwią w Kwiatoniu. Cudownie pachnie w słońcu niedzielnym. Jak tu cicho. Myślę. I Magda dowiaduje się, że cerkiew jest zamknięta z powodów różnych (remont, kradzieże, ksiądz w tej chwili odprawia mszę w sąsiedniej wsi, rusztowania). Kasper tymczasem dostaje sygnał, że nie ma takiego mojego numeru.

Co to znaczy, że znajdujemy się nad mgłą jesienną? Toniemy w kolorowych lasach. W blasku słońca. Nieba. Nad dachem. Samochodowym. Żyjemy w świecie ruchomym. Wszystko tu jest. Piszę napuszonym stylem.
 
07 października 2005
  Radio
W pokoju pod dachem jest bardzo cicho. Mimo że rano ogrodnicy sprzątają park. Rąbią drzewa. Zbierają suche gałęzie. Zdmuchują suche liście. Jakimś niemiłosiernie huczącym sprzętem, podobnym do domowego odkurzacza. A mnie w moim pokoju z Aniołką nic nie mówiącą, z konweką pełną wody deszczowej w lewej ręki, jest za cicho.

Zadzwoniłam do pani Krakowskiej – do kogo innego w Krakowie mogłabym zadzwonić? I zapytałam, czy przypadkiem nie ma jakiegoś niepotrzebnego radia. Które może mi pożyczyć na trzy miesiące.

Ma i może. Przywiozła mi rano do Willi. Radio do łóżka. Z budzikiem. Alarmem. Buzzem. Slumberem. Programem takim i innym. Nie pozwoliła mi słuchać żadnego. Zabrała mnie. Z powrotem do miasta. Na obiad. Na zakupy. Na herbatę. Jak to Pani Krakowska.

Po południu miałam jechać do Kwiatonowic. A dworzec PKS-u tymczasowo został przeniesiony na Nullo lub Cystersów. Dosłownie pod dom pani Krakowskiej.
 
05 października 2005
  Aniołka z konewką
Dostałam aniołkę. Spadła na mnie jak manna z nieba. Krakowska Aniołka z konewką. Nie jest ona postacią niematerialną. Posiada wyraźne atrybuty kobiece. Nosi sukienkę w kwiaty i fartuch z przyszytymi wielkimi kieszeniami. W lewej ręce trzyma konewkę. Moja aniołka jest mańkutką. I pracuje przeważnie lewą ręką. Na plecach nosi płócienne skrzydła, jak ogromny plecak.

Czuwa więc nade mną Krakowska Aniołka z konewką. Strzeże mojego okna, które nie jest częścią ściany, lecz dachu. Moje okno do nieba. Mieszkam na poddaszu. Budzę się i patrzę w niebo. Piszę i patrzę w niebo. Myślę i patrzę w niebo. Milczę i patrzę w niebo.

Aniołka z konewką podlewa moje myśli niby deszcz wiosenny. Drzewo, które przerosło dom i moje wyobraźnię, zrzuca teraz swoje suche liście. Na mnie. I w nocy swoje niejadalne ciężkie owoce.
 
02 października 2005
  Jestem
Jestem w Krakowie. Pierwsze moje wrażenie: ziemia pachnie jesienią. Przybyłam, stałam przed Willą Decjusza i zapatrzyłam się w wieczorne niebo. Poczułam wilgotność ziemi. Na ustach. I jesienne liście nad twarzą. Kilkanaście lat temu przybyłam po raz pierwszy do kraju tropikalnego, i miałam podobne, lecz całkiem inne pierwsze wrażenie. To była moja pierwsza myśl. W Krakowie. Z nosem w powietrzu.

Nie pozbyłam się zmęczenia po podróży w ciągu pierwszej nocy. Rano szukałam mgły w parku i znalazłam Szopena z brązu. Zrobiłam pierwsze ćwiczenia tai chi na miękkim nierównym gruncie leśnym. Potem przesunęłam meble, odnalazłam kable, trafiłam do internetu i już jechałam rowerem w kierunku miasta.

Bo głodna jestem i czas na obiad. Pierogi i surówka. Tam gdzie zawsze. W Krakowie. Połowa rynku rozkopana. Mickiewicz stoi samotny i zagubiony, otoczony tylko ogromnymi stosami nowych kamieni z podsypki piaskowej. Tłok na drugiej, już zmodernizowanej połowie rynku jest nie do opisania.

Mój język jest niezdecydowany jak miękki grunt jesienny. Jeszcze kilka godzin, i język polski zwycięży.

Mam pokój pod dachem. I słyszę, jak pospolite kasztany spadają z drzew.
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger