kraków
23 maja 2006
  longer wspomnieniowy
Dodatek do wpisu z 27 lutego:
„A co innego dzienniki, straszny longer z całego życia, a co innego utwór beletrystyczny uformowany w kształt raptularza.” (Tadeusz Konwicki, Wschody i zachody księżyca, wydanie krajowe 1990 – w pierwszym, londyńskim wydaniu „longier”).

I dalej: „Zróbmy gwiazdkę, bo wlecze mi się ten longer wspomnieniowy bez żadnego pożytku dla czytelnika.” (ibid.)

Piękna jest wiosna nad Dunajem. Pozdrawiam z Krems.
 
30 marca 2006
  Wyjeżdżam
Za trzy godziny opuszczę Kraków na lotnisku Balice – ze wszystkimi wątpliwościami językowymi. Z ciężką walizką. Z lekką głową. Śmiejąc się przez łzy.

Za cztery godziny wyląduję w Berlinie na lotnisku Schönefeld – ze wszystkimi wątpliwościami językowymi. Z lekką walizką. Z ciężką głową. Płacząc ze szczęścia.

Teraz mi się wydaje, jakbym prowadziła przez ostatnie pół roku w Krakowie życie słownika antonimów. Złota jesień. Siarczysty mróz. Trzeźwe myśli. Wielkie wątpliwości. Życie pozbawione kolorowych snów. Pod dachem. Pod niebem.

Bloga zamknę pod koniec miesiąca, czyli jutro wieczorem. Będzie jeszcze przez jakiś czas online.

Dziękuję wszystkim, którzy dotrzymywali mi towarzystwa, dożywiali i podtrzymywali na duchu.

W Berlinie czeka na mnie Wolfgang. Za czterdzieści osiem godzin wyleci do Pekinu. Nasze życie pingwińskie toczy się dalej, zwykłym czarno-białym trybem.

Ściskam Was!
 
27 marca 2006
  Słownik antonimów
Weekend spędziłam w Kwiatonowicach. Żegnałam się z Beskidem Niskim. Przyprószonym przezroczystym śniegiem. I z Magdą i Kasprem. Na jakiś czas, rozumie się. Nic jeszcze nie zakwitło. Daleko jeszcze do łżykwiatu. Ale już prawie nie było śniegu. Tylko lekki cukier puder. Który zostanie spłukany z pól przez deszcz.

Pracowaliśmy więc z Kasprem. Sprawdziliśmy indeks do słownika antonimów. Od „agogiki” do „quasi”. Na więcej nie starczyło czasu. Nie sprawdziliśmy słów – dlatego nie mam pojęcia, jak może brzmieć antonim „agogiki” lub „quasi”. Sprawdziliśmy podany za słowem numer (lub numery) strony, na której (lub na których) słowo to występuje. Mogę powiedzieć, że nie mam żadnych trudności ze zrozumieniem. Kasper przeczytał liczby (w sumie ok.14 639), bo jemu czytanie lepiej i zdecydowanie szybciej wychodziło – a ja sprawdziłam, czy liczba dobra, druk prosty, tłusty lub wykursywiony. I to wszystko w tempie japońskiego shinkansena.

Na „ó” były tylko dwa słowa: ów i ówczesny. A najwięcej było na „n”. Wszystkie zaprzeczające „nie-” siedziały mi na karku. W ogóle cały polski język ze wszystkimi liczbami - sto siedemdziesiąt pięć, trzysta trzynaście, siedemset siedemdziesiąt siedem grube ..., usiadł mi na karku i usztywnił kręgosłup aż do kości ogonowej. Na przykład na zawsze utrwaliło mi się słowo „prowodyr”. I orli (nos) – sic! Na „ć” też są tylko trzy wyrazy: ćma, ćpać i ćwierćinteligent. Zastanawiam się, czy antonimem ćwierćinteligenta jest pół-inteligent czy ósemka-inteligent. Niestety nic mi nie wiadomo o odsyłaczach. Ani o odnośnikach.

Wieczorem Magda pocieszyła moje już całkowicie usztywnione ciało i duszę cytatem dnia: „Jesteśmy żadnym społeczeństwem. Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym.” (Cyprian Norwid w liście do Michaliny z Dziekońskich Zaleskiej z 14 listopada 1862 r.). Powszechnie stosowanym w wersji „Polacy są wspaniałym narodem i zupełnie bezwartościowym społeczeństwem.”

Ach, jak lubię antonimy.
 
25 marca 2006
  Skok w teren
Pojadę do Kwiatonowic. Możecie się ze mną wybrać drogą wirtualną. Poprzez stronę internetową www.kwiatonowice.za.pl
 
24 marca 2006
  Druga walizka
Już nie ma Wolfganga. I już prawie nic nie ma. W moim pokoju pod dachem. Zabrał drugą walizkę. Wypchaną po brzegi. Oddał ją do brzucha pomarańczowego samolotu linii lotniczej easyjet.

Jego dodatkowym bagażem był smutek. Nieopłacalnym. Nieosiągalnym. Nieoswojonym. Bagażem. Życiowym. Teściowa trafiła do szpitala. Serce jej odmawia posłuszeństwa.

Mój dziadek w Ameryce też zasłabł. Złamał żebro. Czołem uderzył w podłogę.
Krew pulsuje mu w skroniach.

Nic na to nie poradzimy. Że za nadwagę trzeba płacić. Za przepełnioną walizkę tak samo jak za prowadzenie życia na zmniejszonych obrotach. Matka Wolfganga, moja teściowa jest tak zwaną „Trümmerfrau“ – kobietą gruzów. Należy do tej generacji kobiet, które po wojnie odgruzowywały zbombardowane miasta. W sensie dosłownym jak i przenośnym. Należy do tej generacji kobiet, które zawsze musiały jakoś dać sobie radę. Które nigdy nie oszczędzały sił. Które nigdy nie odpoczęły. Matka Wolfganga nigdy nie przyznaje, że źle się czuje. Zawsze mówi, że jakoś pewnie będzie. Tak było pięć lat temu. Kiedy miała pierwszy zawał. Twierdziła, że jakoś będzie. Zażyła aspirynę i położyła się spać. Następnego dnia pojechała zapchanym miejskim autobusem do lekarza. A ten karetką ją wysłał do szpitala. Na intensywną terapię.
Nie było całkiem za późno. Pół serca od tamtego momentu już nie pracuje.
A teraz druga połowa się zmęczyła.
 
23 marca 2006
  Trzeci dzień, jak u krawcowej
Wczoraj przyleciał Wolfgang. Dzisiaj przestało padać. Wiosny termicznej nadal nie ma.

Pojechaliśmy na księdza Turka. Trzecia przymiarka. U mojej krawcowej. Ma mi uszyć cztery, pięć sztuk. Części ubioru. Sukienka. Spódnica. Kamizelka. Nie wiem, co jeszcze. Ciągle mi ubywa słów. Z jakiejś reszty będzie szalik. Ciągle coś trzeba przymierzać. Prawa strona jest dobra. A lewa nie. Dziwne, że moje piersi są aż takie nierówne. Czasu jest coraz mniej. Jak naturalnego jedwabiu. U Konwickiego czytałam anegdotkę o krawcu Władysława Gomułki. Cenzura wtedy mu usunęła ceny. Cenę jedną (w walucie krajowej, czyli w złotówkach) oraz cenę drugą (w walucie międzynarodowej, czyli w targowaniu, za które wszędzie na świecie dostaje się zniżkę).

Cytuję ocenzurowaną wersję: „Otóż garnitury szył Gomułce pewien krawiec biorąc za swoje szycie 700 zł, choć inni w tej pracowni musieli płacić więcej.” (Kalendarz i klepsydra, wyd. 1982, s. 240)

Schludne zdanie. Bez najmniejszego defektu. Jak kuchnia szwajcarska.

A oto wersja nieocenzurowana: „Otóż garnitury szył Gomułce pewien krawiec biorąc za swoje szycie 700 zł, choć inni w tej pracowni bez gadania musieli płacić 2400 zł.” (Kalendarz i klepsydra, wyd. 2005, s. 232)

Zdanie z szykiem. I z konkretami. Jak kuchnia gruzińska.

Tak się wtedy kroiło. A dziś mamy na to dobrze naostrzone nożyce krawieckie. I ulicę nazwaną po księdzu Wincentym Turku.
 
21 marca 2006
  Łżykwiat
Wczoraj wieczorem, dokładnie o godzinie 19:27 zaczęła się w Polsce astronomiczna wiosna. W komunikatach o pogodzie prasa podaje, że na „twz. wiosnę termiczną musimy jeszcze poczekać”. No to poczekajmy.

Dzisiaj o godzinie 10:00 miałam ostatnią lekcję języka polskiego. Nauczyłam się, że w szesnastym wieku miesiąc kwiecień nazywał się „łżykwiat”. Pięknie. Zastanawiam się teraz, dlaczego ta nazwa uległa zmianie. I co ona pierwotnie znaczyła. Wtedy. W „języku starożytnych Polaków”.

Podobno klimatolodzy już dawno ustalili kryteria wiosny termicznej. Tak samo, jak na pewno mają kryteria rozsądzające, w którym momencie opad atmosferyczny uważany jest za śnieg a w którym za deszcz. W którym momencie mokniemy na deszczu zwykłym, a w którym na deszczu radioaktywnym. Nie wiadomo czy w jakiejś dalekiej przyszłości istnieć będą jeszcze parasole. Ale pozostańmy w tu i teraz. Na razie pada. Chyba śnieg. Bo warstwa dość grubych płatków pokrywa już moje nocne okna. Moje krzywe okna w spadzistym dachu, które pozwalają mi w dniach jasnych na wgląd do nieba. Jutro rano zapytam opatrzność, jaka jest różnica między śniegiem a deszczem. A tzw. wiosna termiczna następuje wtedy, kiedy „co najmniej przez trzy dni średnia dobowa temperatura powietrza utrzymuje się pomiędzy 5 a 10 stopniami C.” Poczekajmy więc.

Nazwy miesiąca przecież tak łatwo nie sposób zamienić. Nazwa miesiąca – to nie buty lub kurtki zimowe. Które pewnego pięknego dnia się zdejmuje i zostawia w szafie na następne pół roku. Kiedy i dlaczego z tajemniczego „łżykwiata” powstał banalny „kwiecień”? Pytania do słownika etymologicznego. Pod moim dachem nie ma już kwiatów, ani książek.

Pewien pan Agrometeorolog z Bydgoszczy stwierdził, że dla kwiatów najgorsze są huśtawki temperatury. Dla mnie najgorsze są huśtawki nastroju. Bo w przypadku wahań temperatury założę wełniane rajstopy. I już. A kwiaty cierpią bez czapki. Wtedy, kiedy, na przykład w nocy i nad ranem temperatura spada poniżej zera, a w dzień silnie wzrasta w pełnym, iglastym słońcu. To podobno powoduje, że „za dnia zostają pobudzone czynności życiowe roślin, ale noc procesy te wstrzymuje”. Kwiaty znajdują się więc w tej chwili w stanie antyewolucyjnym. Moje drzewo już od dłuższego czasu ma pączki. Wilgotne. I namiętne. Niecierpliwe.

A my? Czekamy w rękawiczkach na wiosnę termiczną.
 

ARCHIVES
października 2005 / listopada 2005 / grudnia 2005 / stycznia 2006 / lutego 2006 / marca 2006 / maja 2006 /


Powered by Blogger